Tytułowy cytat z piosenki kabaretu Elita zdaje się doskonale opisywać stan, z jakim mamy do czynienia w związku ze zmianą systemu poboru opłat drogowych. Koszt tej operacji sięga 500 mln zł, a że właśnie minął pierwszy miesiąc funkcjonowania systemu e-TOLL, jako jedynej metody uiszczania opłat drogowych, to można pokusić się o pierwszą ocenę jego działania. Poprzednik był prosty – użytkownik wynajmował, za zwrotną kaucję – urządzenie pokładowe, konfigurował je, mocował do szyby, wnosił przedpłatę i już mógł jechać. Nieco problemów nastręczało sprawdzenie stanu konta i ewentualne przełożenie urządzenia do innego auta. Następca też może działać z urządzeniem pokładowym OBU, ale także z lokalizatorem ZSL, a nawet możliwe jest użycie smartfona. Nowoczesność pełną gębą, jednak, jak zwykle, diabeł tkwi w szczegółach.
Zanim jednak pokusimy się o ocenę pierwszego miesiąca samodzielnego funkcjonowania e-TOLL, nie sposób pominąć milczeniem okresu przejściowego. Początkowo nowy system miał ruszyć w pierwszych dniach czerwca, a stary działać do końca tego miesiąca. Na przewoźników padł blady strach, bo w ciągu nieco ponad 3 tygodni musieliby sprostać wymaganiom, jakie niesie ze sobą ta zmiana. Na szczęście w kwietniu znowelizowano Ustawę, wprowadzając 3 miesięczny okres przejściowy, co i tak mocno wszystkich dziwiło. Padał przykład Niemiec, gdzie elektroniczny pobór opłat drogowych wprowadzano przez dwa lata, bacznie przyglądając się jego funkcjonowaniu i usuwając dostrzeżone błędy. My poszliśmy swoją ścieżką, lekceważąc doświadczenia innych i ludowe mądrości w rodzaju „śpiesz się powoli”, a rozpętany tym sposobem wyścig z czasem nie mógł przynieść dobrych rezultatów.
Po pierwsze nie było urządzeń OBU i ZSL mogących współpracować z e-TOLL’em. Udostępniono aplikację na smartfony, ale nie zdobyła ona serc użytkowników, którzy gromko krytykują jej funkcjonalność i wprost mówią o nieintuicyjnej obsłudze. Ale to nie wszystko. Ogromne trudności sprawiało zarejestrowanie się w systemie, który zresztą często się zawieszał. A dodzwonienie się na infolinię graniczyło z cudem, bo często można było usłyszeć komunikat o znalezieniu się na przykład na setnym miejscu wśród oczekujących. Szefostwo KAS informowało, że można dokonać rejestracji i zaopatrzeć się w urządzenie u licznych operatorów kart flotowych, ci zaś chórem zaprzeczali takim możliwościom. Jednym słowem – zrobił się niezły bałagan. A czas płynął, termin zbliżał się nieuchronnie, rosło więc zdenerwowanie. Wreszcie stało się: viaTOLL został włączony i jedynym systemem pozostał e-TOLL.
Co przyniósł pierwszy miesiąc królowania e-TOLL’a? KAS poinformowała, że pierwsza dekada października zamknęła się wpływem 27,89 mln zł według obecnych, obniżonych stawek. Aby porównać to z innymi miesiącami pomińmy rabat. Szacowana w ten sposób kwota przychodu miesięcznego oscylowałaby wokół 120 mln zł, podczas gdy w poprzednich miesiącach tego roku było to około 190 mln zł. Jak widać różnica jest znaczna, sięgająca trzeciej części kwoty. A przecież październik to tradycyjnie okres większego ruchu w transporcie – jego natężenie jest o około 5% większe od średniej rocznej. Zdaniem ekspertów, tak znaczący spadek wpływów został wygenerowany przez wadliwe działanie systemu e-TOLL. Można się było tego spodziewać, a słowa prezesa ZMPD, Jana Buczka:
„13 dni przed godziną zero system nadal jest prototypem”,
wypowiedziane 17 września na posiedzeniu sejmowej podkomisji ds. transportu drogowego okazały się prorocze. Zresztą sama KAS musiała się tego spodziewać, skoro zapowiedziała odstąpienie od karania przewoźników w początkowym okresie działania e-TOLL’a.
Wygląda więc na to, że mamy chyba jeden z droższych bubli, bo za pół miliarda naszych, podatników, pieniędzy.